30 kwietnia 2008, 22:20
Jestem zdenerwowana... bardzo... jestem masakrycznie wkurzona... Złość ową postanowiłam wyładować na Lubym, choć winny jest akurat najmniej, za to jest pod reką... i nie ma piwa w lodówce... jest wódka... alkohol rozluźniłby może mięśnie mojej twarzy i z czoła zniknęłyby groźne marsowe zmarszczki...
Mój samochód - wiadomo zepsuty, nie pojadę nim do Czech za nic w świecie. Już w drodze do pracy dziś rano miałam poważne watpliwości, czy w ogóle powinnam była go z garażu wyciągać. "Nic to" - myślę - "Pojedziemy autem Lubego". No i nic bardziej mylnego. W samochodzie Lubego zepsuł się i tu cytuję "taki wąż od zasysania powietrza, wiesz, ten co łączy silnik z ...". Nie wiem. Moja wiedza na temat budowy pojazdów mechanicznych ogranicza się do ogólnego pojęcia o poziomie płynów samochodowych, dziurkach do ich wlewania, usytuowania pedału gazu i lokalizacji kierownicy. To wszystko, co wiem o autach. O swoim własnym wiem nieco więcej, czyli ogólnie jestem w stanie ocenić jego stan zdrowia po dźwiękach, jakie wydaje. Mniejsza z tym. Rozchodzi się o to, iż z uwagi na zaistniałe awarie, weekend w Czechach stoi pod znakiem zapytania... A znak ów jest rozmiarów stodoły mego sąsiada.
Jakiś koszmar...
P.S.
Ja do Lubego: Może podskoczysz do marketu. Lodówka świeci pustkami. Nie mamy nic do jedzenia.
Luby: OK. Co kupić?
Ja: Co uważasz.
Zakupił: 4 bułki, ogórek, ryż dziki (2 woreczki po 100g), wielka pucha-beczka piwa, sześciopak żubra, czekolada z orzechami, żelki-ciągutki o smaku cocacoli, makrelę wędzoną, pastę do zebów i kostkę mydła (??).
Yyyyyyy... taaa... Problem piwa rozwiązany. Jak ja z tego jutro obiad zrobię? Dla czwórki biesiadujących? To będzie niemiłosiernie długi, majowy weekend.