Z króciutkiego, zaledwie trzydniowego (i conajmniej czterokilogramowiększego) urlopiku wróciliśmy z Małżonem (zwanym także Lubym) do domu... do swego twardego, ogromnego łóżka :) Nie powiem, z wdzięcznością się na nim mościliśmy bezpośrednio po porzuceniu w progu maneli. W Karpaczu było cudnie, jednakże łóżka nie spełniły mych oczekiwań! :/
Sami w hotelu... mrrr... Nawet mgliste poranki (2 na 3) były piękne :) Romantyczne, nieśpieszne śniadanka, wieczory przy kominku... :)))))
Wyprawa na Śnieżkę żółtym/niebieskim szlakiem (porywać się na inny, byłoby szaleństwem)... Herbatka z citronem w Strzesze Akademickiej podczas lodowatego deszczu... Wichura, że głowę urywa, przy Samotni. Zignorowanie GOPRowców i podjęcie próby dostania się w okolicę trzech talerzy... Wszystko z Lubym w tle, z Lubym na planie głównym, z Lubym holujacym mnie pod górę i z Lubym asekurującym mnie w dół... Z Lubym "dalej, kurwa, nie idę" i z Lubym "wróć po mnie z bernardynem i beczułką rumu"...
No i jak Go nie kochać?